fot.Kinga Karpati & Daniel Zarewicz PRESTIGE PORTRAIT
Jak sama mówi, jej najnowsza powieść „Bardo” dokonała narodowej „demolki”. W książce rozprawia się z naszymi słabościami, śmiesznościami, robi to z czułością i świadomością, że sama jest częścią tej historii…z Agnieszką Szpilą rozmawiamy m.in. o miłości do Jezusa, otwartości na innych, wychowaniu niepełnosprawnych córek i…wariactwie, które sprawia, że chce się żyć!
Twoja powieść „Bardo” wzbudza spore kontrowersje. Taki był cel?
Chciałam potrząsnąć Polską – przyznaję, ale też pośmiać się z Polakami z nas samych. Chciałam przekłuć balonik, żebyśmy wreszcie nie byli tacy nadęci i poważni. Tak dużo złych rzeczy dzieje się w polityce, te rzeczy podchwytują media – z dwóch stron, wcale nie tylko prawicowe – i robią Polakom wodę z mózgu i sieczkę. Ja tego nie chcę. Chcę nie czuć jakiejś wielkiej dumy z tego, że jestem Polką, ale też – z drugiej strony – mam dość poczucia żenady i wstydu za Polskę, którą wmawia mi druga strona. Czy nie możemy po prostu cieszyć się tym, że mamy średniej wielkości państwo, w którym gospodarka jako tako stanęła na nogi, Natura od zawsze była piękna, a jeszcze do tego i kultura daje sobie radę, bo wciąż w tym kraju oglądam dobre spektakle i wystawy i chodzę na świetne koncerty. Nie rozumiem dlaczego będąc Polką, muszę się albo wstydzić (narracja GW), albo być dumną z mojej Ojczyzny, w której przecież zdarzało się nieraz, że ludzie robili i robią innym ludziom ( w tym także mniejszościom) straszne świństwa. „BARDO” pisałam z niezgody na tę polaryzację. To mój protest przeciwko takiej rzeczywistości. Zadaniem „Bardo” było wstrząsnąć tym krajem i doprowadzić do ocucenia sporą część obywateli☺. Mam wrażenie, po dwóch miesiącach od premiery, że w dużym stopniu osiągnęłam swój cel. Napisałam książkę w równej mierze znienawidzoną, jak i kochaną, i tak samo w równym stopniu śmieszną i straszną… Zaspokoiłam apetyt na narodową demolkę.. Chwilowo…
Pomysł na książkę narodził się od Twojego wyjazdu do Barda Śląskiego, opowiedz o tym…
Bardo Śląskie leży nieopodal Wałbrzycha – miasta mojej młodości, jednego z moich domów na tułaczej drodze życia. Dolny Śląsk to miejsce zamieszkałe przez moja rodzinę – rodziców, dziadków, ciocie i wujków. Kocham ten region, jak żaden inny w Polsce i bardzo za nim tęsknię. Ostatnio, przez przypadek, natknęłam się na urodzinach koleżanki na Olgę Tokarczuk, która zadała mi bardzo ciekawe pytanie: „Czy nie sądzisz, że my-z tego Dolnego Śląska – dajemy temu miastu (Warszawie) coś bardzo ważnego?”. Myślę, że właśnie tak jest. Że importujemy z tych pięknych poniemieckich miast i miasteczek otoczonych pasmem Sudetów, jakąś niezwykłą energię manifestującą się w bardzo twórczym podejściu do życia, ale i otaczającego nas świata. Można w to wierzyć, bądź nie, ale myślę, że to „COŚ” idzie z jądra ziemi, w której, jak w żadnym innym regionie Polski, występuje większość minerałów. Właściwie jednym z niewielu, który tam nie występuje jest labradoryt, wydobywany tylko na Półwyspie Labrador… Zatem, jeśli ziemia rodzi takie owoce, nie dziwi to, że stamtąd pochodzi znaczna część najbardziej kreatywnych ludzi w Polsce: pisarzy, filmowców, muzyków. A samo Bardo jest niezwykle urokliwym miejscem na mapie Polski, od średniowiecza znane wśród pielgrzymów ze względu na cudowną figurkę Matki Boskiej Strażniczki Wiary, którą w książce nazywam „Matką Boską w Czerwonym Płaszczyku”. Kiedy trafiłam do tego miasteczka, i do Sanktuarium, byłam pod wielkim wrażeniem jego minionej świetności. Są takie miejsca na świecie, które już nigdy nie osiągną tego statusu, co wcześniej. Wystarczy spojrzeć na nasza Łódź czy włoskie Palermo. A jednak ta przeszłość wryła się w nich na dobre, w każdy centymetr miasta. Tak jest też z Bardem Śląskim. A kiedy wróciłam stamtąd do domu, nagle olśniło mnie, że przecież stan pomiędzy śmiercią a ponownymi narodzinami w buddyzmie, także nazywa się BARDO. No i wtedy powstał ten pomysł. O pielgrzymach jadących do Barda, a kończących w bardo…
Twoi bohaterowie w dużej mierze zbudowani są ze stereotypów, bywają straszni, ale jak mówisz- czujesz do nich pewną czułość, a nawet przynależność…skąd to się bierze?
Pisząc „Bardo”, zobaczyłam nas-Polaków nie jako ludzi z marmuru czy z żelaza, a jako takie strachy na wróble, co to stoją przy drogach i mając straszyć ptaszydła, raczej wzbudzają litość niż trwogę i wtedy przepłynęła przeze mnie pierwszy raz emocja, którą mogłabym nawet nazwać górnolotnie miłością. Bo mnie się po ludzku szkoda tej Polski zrobiło, a bardziej nawet nas – Polaków. Pomyślałam, że tyle mamy odwagi, by z toporkiem na czołgi się rzucać, wygrażać pięścią Niemcom, obrażać silniejszych, wchodzić w konflikty bez cienia szansy na wygraną, organizować powstania skazane na niepowodzenie i śmierć tysięcy ludzi, a nie mamy jej na to, by po prostu żyć. W normalności. Nie potrafimy cieszyć się życiem. Potrafimy o nie walczyć na śmierć, ale nie potrafimy go celebrować. Trochę jak z psem, który trenowany był tylko do walk, a potem, jak już nie startuje w tych walkach, to nawet jak go karmią i głaszczą, i tak się rzuci do gardła, bo tak był wychowany. Zobaczyłam nas – naród – uwięziony we własnych stereotypach i uprzedzeniach, nie mogący poza nie wyjść, przyssany do wysypiska śmieci, choć wystarczyłoby spojrzeć dalej i zobaczyć, jakim cudem jest samo życie. I to, że w naszym kraju nie ma wojny. Nikt nie ginie udając się do kiosku po gazetę czy papierosy. Nikt nie odbiera nam dzieci. Nikt nie wsadza nas do bydlęcych wagonów i nie wysyła transportem do piekła. Dlaczego tego nie widzimy? Dlaczego nie cieszymy się z tego, co mamy. A mamy tak wiele. Kiedy tak sobie o nas myślałam, zrobiło mi się nas żal. I wtedy, nie na agresji i nie na poczuciu wyższości, a na swego rodzaju współczuciu dołączyłam do tych, z których kiedyś się śmiałam. Do których miałam przez ostatnie lata żal, że mi rozwalają Polskę. Teraz tak tego nie widzę. Mam żal o różne sprawy, ale wiem, że oni mają też żal do takich jak ja. I słusznie. Bo takich jak ja zgubiła pycha, a ta zawsze kroczy tuż przed upadkiem. Uznaję więc upadek tej części Polski, która nie głosowała na PiS za uzasadniony.
Bardzo bliskie jest mi Twoje podejście do religii. Też kocham Jezusa i z przykrością patrzę jak pewne grupy wypaczają jego słowa…myślisz, że da się to zmienić?
Wiara ma dla mnie fundamentalne znaczenie. Nie mam w sobie zgody na to, co kościół katolicki wyprawia w tym kraju z moją religią. Niestety, nie sądzę, by ktoś, kto twierdzi, że dostał najdroższe auto świata od bezdomnego, mógł kiedykolwiek zweryfikować swój modus vivendi. Prędzej rozstąpi się piekło. Kościół w Polsce nie jest kościołem żywym, jest często odtwarzaniem jakiegoś rytuału – myślę tu o liturgii, a nie otwieraniem ludzkich serc na MIŁOŚĆ. Kościół schował się i skarlał stojąc tyłem do wiernych a twarzą do tabernaculum, zamiast porywać ludzi mocą Bożego Słowa, które jest wszechpotężne. Myślę, że kościół powinien się ogołocić i wrócić tam, skąd wyszedł. A wyszedł z naśladowania CHRYSTUSA, który nic nie posiadał, prócz tego, co głosił. Jego zadaniem, które następnie przekazał apostołom było IŚĆ i GŁOSIĆ. A Ojciec Rydzyk zamiast iść, jeździ Maybachem i głosi polityczne bzdury przez rozgłośnię wartą dziesiątki milionów złotych. Gdzie w tym wszystkim jest Słowo Boże? I gdzie Chrystus?!
W wywiadzie dla WO mówisz o tym, że warto rozmawiać z narodowcami, pozbyć się uprzedzeń. To bardzo poruszające, bo czasem ciężko zachować zimną krew, gdy słyszy się hasła pełne nienawiści i nietolerancji…jak sobie z nimi radzisz? Jak reagujesz?
Z rozmów z myślącymi podobnie do mnie nie wynika absolutnie nic. Tylko to, że się rozumiemy i dogadujemy. Ale dla mnie takie rozmowy, z perspektywy mojego własnego rozwoju nie są istotne. Są tylko utwierdzeniem mnie w jakimś przekonaniu. Moim zadaniem nie tylko jako pisarki, ale jako człowieka, jest porzucać wszystko co wiem i iść w nieznane, poznawać myślących inaczej i ich argumenty. Narodowcy to grupa arcyciekawa. Bo bardziej od tego, co rzeczywiste – czyli na przykład swego bliźniego – kochają to, co abstrakcyjne – swój naród i Ojczyznę – Polskę. To bardzo dziwne, bo przecież – jak uczy historia – Polska raz była, raz nie, zdarzały się momenty, w których nie istniała na mapie, a tu jakaś grupa ludzi uważa umiłowanie tego abstrakcyjnego bytu, jakim jest PATRIA, za najważniejszy wyznacznik w budowaniu swojej tożsamości. To jest dla mnie niezwykłe. Jak można być takim wariatem. Tylko problem zaczyna się wtedy, kiedy do tej absurdalnej, abstrakcyjnej miłości do czegoś tak nietrwałego jak Polska, dokłada się poczucie wyższości z tego, że się jest Polakiem. Wtedy zaczyna się jątrzyć ta rana, gdzie zamiast brudu jest zło. I z tymi, to ja już nie mam ochoty rozmawiać ani podawać im ręki. Bo jak mi ktoś mówi o tym, że Arabowie śmierdzą, to ja już z tym kimś nie gadam. Prędzej dam mu w pysk na ulicy, niż podam rękę. Ale z tymi otwartymi, z tymi, którzy nie idą w przemoc, podejmuję dialog. Bo wcale nie jestem od nich inna czy lepsza. Też mnie czasem wkurzają Hindusi rozwożący jedzenie w uber eats. I wtedy staję się taką nacjonalistyczną świnią, na moment myślącą sobie: „Zaraz, zaraz, dlaczego oni nigdy nie potrafią bezproblemowo dotrzeć na miejsce, dlaczego zawsze muszą dzwonić i mówić do mnie tym łamanym angielskim?” Każdy z nas ma w sobie taką świnię, tylko nie każdy jest w stanie się do tego publicznie przyznać. Ja jestem. Nie wiem, czy to dobrze. Zawsze siebie potem obsztorcowuję za to myślenie, bo niby tu taka Chrześcijanka, a tu Hindusów się czepia. Wiem. To okropne. Ale w każdym z nas jest ta świnia. Tylko lepiej jest ją w sobie uznać i trzymać w chlewie, a nie pozwalać jej jeść przy stole i oglądać telewizję z naszymi dziećmi. Trzeba mieć nad nią kontrolę, a nie pozwolić, by świnia przejęła kontrolę nad naszym życiem, co się niestety dzieje w przypadku tych najbardziej hardcorowych narodowców.
Natomiast, w sytuacji internetowego HEJTU, a właściwie hejtu w ogóle, prawdziwym wrogiem wcale nie jest Twój hejter. Prawdziwym wrogiem jesteś TY SAM. A raczej, to, co jest Twoje, a do czego nie chcesz się przyznać. To znaczy WSZYSTKIE TWOJE WADY i WSZYSTKIE TWOJE SŁABOŚCI:
Twoja własna agresja bierna bądź wprost
Twój strach
Twój lęk
Twoje uprzedzenia
Twoje stereotypy
Twoje emocje.
Nie trzeba więc uderzać w hejtera, tylko rozpracować samego siebie. I poznać samego siebie. Także rozpoznać w nim tę „świnię”.
Chciałam również zapytać o Twoją pierwszą powieść „Łebki od szpilki”, bardzo osobistą, w której piszesz o chorobie swoich córek. Mimo wszystko jest to powieść pełna radości, dobrej energii. Powiedz, jak wygląda dziś Wasze życie?
Są momenty lepsze i gorsze, chwile wielkiej życiowej radości i „Nanga Parbat” – jak nazywam te momenty, w których jest tak ciężko, jak podczas wejścia na ośmiotysięcznik. Dziewczynki poszły rozwojowo bardzo do przodu, zaczęły za pomocą specjalnych komunikatorów komunikować się ze światem, ale jednocześnie zaczęły dorastać…. W tym także fizjologicznie. Obie już miesiączkują i obie zmieniły się w nieznośne nastolatki. I o ile ja sama byłam nastolatką niezwykle trudną, to moje dzieci potrafią naprawdę nadawać z ciemnej strony mocy;-). Jednak strażniczką mojej rodziny jest MIŁOŚĆ, a ta ma moc rozpromienienia największego mroku. Jest w nas wszystkich (we mnie, Córeczkach i w ich przyszywanym ojcu) dużo RADOŚCI, która stanowi paliwo napędowe całej naszej bandy. Radość życia w połączeniu z miłością, to instrukcja obsługi „Łebków od Szpilki” . I pełna lodówka – bo Łebki kochają psocić, ale także kochają jeść. Nie wiadomo co bardziej…
Co daje Ci siłę w trudniejszych momentach?
Bóg i wioślarz, czyli ergometr wioślarski, na którym „pływam” w moim domu. Z wioślarzem jest taki problem, że czasem się psuje, za to Bóg nie psuje się nigdy, tylko odpowiada na modlitwy z dużym opóźnieniem… jednak, tak czy inaczej, zazwyczaj odpowiada, więc już nie będę na Niego narzekać, jak w „Łebkach od Szpilki”, kiedy rzuciłam Mu w twarz rękawicę bokserską i zaprosiłam na ring… teraz jestem mądrzejsza, już nie pojedynkuję się z Bogiem, ale swoje w tej relacji przeszliśmy☺
W jednym z wywiadów powiedziałaś, że zawsze bałaś się zwyczajności. Dano Ci los wyjątkowy, ale nie taki o jakim marzyłaś…jak dziś o sobie myślisz, o swoim życiu?
Wariactwa Ci u mnie dostatek… raczej nie narzekam na jego brak. Rzeczywiście, kocham żyć i kocham żyć, tak jak żyję, czyli nie do końca będąc zanurzoną tylko w twardej rzeczywistości. Czuję się czasem jak operator rozdzielni energii – tu przycisnę, tam dokręcę, jeszcze gdzie indziej podepnę kabelek do innego wejścia, coś poprzestawiam, połączę, rozłączę i nagle robi się wielkie bum, całe podlaskie zostaje bez prądu, ale za to w kujawsko-pomorskim jest czad, jest energia razy sto! Kocham tak wciskać te przyciski w moim życiu i robić big boom i big wow i cieszyć się tym wszystkim i żreć to życie żarłocznie i do upadłego, jakby jutra miało nie być, a bo wiadomo, czy będzie? Mam nadzieję, że tak. I uczę tego samego moje córki – Milenke i Helenkę – żeby żreć to życie ile wlezie, bo jest takie PIĘKNE!!!