W powieści „Ona i dom, który tańczy” autorka pokazuje, jak tajemnice przeszłości mogą mieć wpływ na naszą teraźniejszość. Jej książka pełna jest magii, snów, wyobrażeń.
O tym jak powstawała powieść, dlaczego akcja dzieje się właśnie na Żuławach, o swoich planach i fascynującym świecie fantazji opowiedziała nam Małgorzata Oliwia Sobczak.
Uważasz, że przeszłość naszych rodzin ma wpływ na nasze losy?
Życie człowieka ściśle powiązane jest z rodziną, nawet w wypadku, gdy od tej rodziny chcemy się odciąć. To w okresie dzieciństwa i dorastania nabywamy wzorce zachowań, kształtujemy swój system wartości, uczymy się egzystować w ramach pewnego modelu, który w późniejszym życiu staje się swoistym punktem odniesienia. Te wszystkie aspekty wpływają na kształt ludzkiej tożsamości, na to kim się stajemy, jak i na to, kim chcielibyśmy się stać. W książce „Ona i dom, który tańczy” kwestia przemożnego oddziaływania przeszłości na teraźniejszość i przyszłość bohaterek stanowi oś, wokół której zbudowana została fabuła. Działania i wybory, które bohaterowie podjęli w przeszłości, przekładają się na życie kolejnych pokoleń, zapętlając je w pewne schematy i mechanizmy, od których ciężko się odciąć. W mojej książce pokazałam, że rodzinne tajemnice, nawet te głęboko zakopane, w pewnym momencie zawsze wypływają na powierzchnię i nie sposób od nich uciec. Tajemnice mają to do siebie, że prędzej, czy później pragną zostać usłyszane i ujawnione. To właśnie taki moment staje się punktem wyjścia dla historii Iwy, która podejmuje śledztwo rzucające nowe światło na wszystko, co do tej pory znała.
Fabułę swojej najnowszej powieść „Ona i dom, który tańczy” osadziłaś na Żuławach. Dlaczego wybrałaś akurat to miejsce?
Żuławy wiążą się z milionem wspomnień z dzieciństwa. Gdy zamykam oczy, widzę babcię Alę przy żeliwnej kuchni i dziadka Kazika w szarych kaloszach z wysokimi cholewami wychodzącego do obory oporządzić trzodę. Staję przed pięknym gburskim domem. Mam włożone krótkie spodenki, tenisówki i koszulkę na ramiączkach, a słońce ślizga mi się po nagich ramionach i kolanach. Wokół śpiewają ptaki. Pachnie zbożem, trawą, ziemią i bzem i nie ma piękniejszego zapachu. Myśląc o Drewnicy, do której dziadkowie przeprowadzili się tuż po wojnie, ponownie przenoszę się do zamierzchłych czasów, w których wszystko wydawało się proste. To także kraina dzieciństwa mojej mamy i ciotek, to sensualny świat pełen tajemnic, przestrzeń wypełniona duchami, dźwiękami, niewytłumaczalnymi zjawiskami, wielokulturowymi i pełnymi perturbacji dziejami. Żuławy są miejscem niezwykłym, magicznym. Ale także w związku ze swoim położeniem geograficznym i dramatyczną historią są przestrzenią, którą trzeba nieustannie obłaskawiać. Są wielowymiarowe, fascynujące, trudne do objęcia rozumem. To wszystko sprawia, że stały się idealną, bardzo plastyczną materią dla mojej pierwszej powieści.
Dom, do którego wraca Iwa (główna bohatera powieści) to schronienie czy pułapka?
Tytułowy dom to autonomiczny, złożony byt, którego charakter i postawa względem ludzi zostały ukształtowane w wyniku wielowiekowej historii. Ma on swoje upodobania, sympatie i antypatie. Potrafi się złościć, smucić i radować. Gdy jest szczęśliwy- tańczy. Gdy stanie się coś złego- płacze. Dom posiadł również dar miłości. Opiekuje się swoimi domownikami, stara się, by było im ciepło i dobrze. W tym sensie daje schronienie osobom, które zaakceptuje. Z drugiej strony w murach domu, który został zbudowany w 1825 roku, doszło do wielu dramatycznych wydarzeń. Mieszkało w nim zarówno szczęście, jak i rozpacz, a sam dom zastanawia się, czy aby nie ciąży na nim pewne fatum. Myślę jednak, że tytułowy dom gburski można porównać do takiego mikroświata, który przynosi człowiekowi cały wachlarz emocji, doświadczeń i zdarzeń. Nie można porównać go ani do schronienia, ani do pułapki. Jest po prostu przestrzenią, w której toczy się życie – pełne tragizmu, ale i piękna i radości.
Swoją powieść dedykowałaś babci Alfredzie i dziadkowi Kazimierzowi. To ich historiami inspirowałaś się pisząc książkę?
Duch babci i dziadka oraz domu, w którym mieszkali, przenika karty książki. Przestrzeń, w którą wpisałam fabułę powieści, dla mnie zawsze naznaczona pozostanie ich obecnością. Dlatego też to właśnie babci Alfredzie i dziadkowi Kazimierzowi, którzy niedawno odeszli, zadedykowałam książkę. W ten sposób oddałam hołd ich pięknym, dobrym, kochającym osobom. Przedstawiona przeze mnie w powieści „Ona i dom, który tańczy” historia jest zupełną fikcją, niemającą odzwierciedlenia w rzeczywistości, choć wplotłam w nią pewne opowieści, zdarzenia i anegdotki z prawdziwego życia mojej rodziny. Co więcej, wygląd zewnętrzny Antoniny odpowiada aparycji mojej babci. Podobnie jest z dziadkiem Kazikiem, na którego babcia Ala zawsze wołała „Kaźmierz”. Dziadek tak samo jak książkowy bohater, miał postawione na sztorc, grube i złociste włosy, a jego błękitne jak niebo oczy zawsze wydawały się lekko szkliste i zawilgotniałe. W postaci Kaźmierza utrwaliłam również cechy charakteru mojego dziadka, pozostawiłam jego powiedzonka, a także specyficzną gwarę, którą zawsze się posługiwał.
W Twojej powieści dużo jest magii, snów, wspomnień i wyobrażeń…ten magiczny klimat jest Ci bliski na co dzień?
Myślę, że można tak powiedzieć (śmiech). Od zawsze poszukiwałam magii w otaczającej mniej rzeczywistości i starałam się dostrzegać elementy kryjące się pod jej powierzchnią. Jestem z natury osobą bardzo emocjonalną i wrażliwą, i to pewnie dlatego ta tkanka świata dzieląca realność i nierealność wydaje mi się tak cienka. Odczuwam energię ludzi i przedmiotów, co sprawia, że nie z każdym i nie wszędzie czuję się dobrze. W pewnym sensie wpływa to na moją lekką aspołeczność, z którą walczę od dziecka. Na szczęście im jestem starsza, tym te moje społeczne bariery stają się mniej widoczne i uciążliwe. Żartuję, że w końcu dorastam, choć formalnie weszłam już w wiek średni (śmiech). Niewątpliwie jestem również osobą cechującą się ciągłą potrzebą powracania do przeszłości i związanych z nią wspomnień. Czasami myślę, że jestem bardziej zakorzeniona w tym, co było, niż w tym, co obecnie się wydarza. Taka już moja retrospektywna natura, choć coraz bardziej uczę się być tu i teraz. Myślę, że za postępy w tym zakresie w dużej mierze odpowiedzialny jest mój mąż, który pokazuje mi świat od innej strony i zupełnie niezobowiązująco i bez presji zachęca do przełamywania własnych barier. Jeśli zaś chodzi o wyobraźnię, to faktycznie działa ona u mnie niemal bez przerwy. Każdy usłyszany lub zaobserwowany szczegół potrafi zakiełkować u mnie w głowie jakimś obrazem. Czasami wchodzę w to tak głęboko, że w głowie układa się jakaś dziwna historia i przez chwilę wierzę, że zdarzyła się naprawdę. To trochę tak, jak w filmie „Oszukać przeznaczenie”, gdy bohaterowie przeżywają w umyśle projekcję jakiegoś wydarzenia. Mąż na mnie patrzy i pyta: „czemu ty płaczesz” a ja odpowiadam: „bo właśnie wyobraziłam sobie, że przeszło tsunami, wokół woda porywa ludzi, a ty trzymasz mnie mocno za rękę i próbujesz przyciągnąć do siebie” – to taki jeden przykład z wielu opcji (śmiech).
Jesteś także autorką pięknej baśni „Mali, Boli i Królowa Mrozu”. (przyp. Red.”(…) to opowieść o pięknym ogrodzie, który bezpowrotnie został ścięty przez lodowy miecz złej Królowej. Przeczytasz historię o zaniedbaniu, ogromnej stracie i wielkiej rozpaczy. Ale poznasz też pokorę, z jaką człowiek przyjmuje swój los oraz siłą, jaką ma w sobie, by puste serce wypełnić nowym tchnieniem…”). Pisanie pomaga rozprawić Ci się z trudnymi emocjami? Wytłumaczyć je? Czemu jeszcze służy?
Pisanie towarzyszyło mi w sumie od dziecka. Od pierwszej klasy podstawowej prowadziłam pamiętniki, w których zapisywałam swoje emocje i odczucia. Co ciekawe, gdy teraz do nich zaglądam, okazuje się, że już wtedy nie koncentrowałam się za bardzo na opisie codziennych zdarzeń, lecz bardziej na sferze wewnętrznych przeżyć i doświadczeń. Oczywiście ówczesne rozterki wydają mi się dziś naprawdę śmieszne i w pewnym stopniu rozczulające. W liceum pisałam białe wiersze, które wypełniają stronice dzienników. To była taka twórczość w stylu Jima Morrisona, którym w tamtym okresie się fascynowałam. Te pokręcone, emocjonalne i często wyrwane z kontekstu wiersze przemycałam czasami do wypracowań. Pamiętam, że raz pani polonistka wstawiła pod jednym z nich uwagę „podpis autora”, a ja poczułam się mile połechtana, że nauczycielka pomyślała, że to zaczerpnięty skądś cytat. Często rejestrowałam również sny i pisałam jakieś krótkie historyjki. Spisywałam też miliony fragmentów z książek, które robiły na mnie wrażenie. Te wszystkie dzienniki w swojej hybrydowej formie chyba doskonale odzwierciedlają okres dojrzewania, który był dla mnie niezwykle intensywny pod względem emocjonalnym, intelektualnym i duchowym. Już wtedy rozumiałam, że pisanie pomaga mi oczyszczać się z natłoku myśli i uczuć, których kumulacja była naprawdę męcząca. Baśń „Mali, Boli i Królowa Mrozu” pisałam w trudnym dla mnie czasie, w którym musiałam zmierzyć się ze stratą. Jest to utwór bardzo osobisty, który w symboliczny sposób odzwierciedla emocje, jakich wtedy doświadczałam. Twórcza konfrontacja z własnym cieniem pozwoliła mi na oczyszczającą reinterpretację towarzyszących mi stanów emocjonalnych. Napisanie baśni okazało się mieć terapeutyczny wpływ. Dlatego też zdecydowałam się na jej opublikowanie – chciałam, by inne osoby mające podobne przeżycia mogły również poczuć się lepiej. Co ciekawe, niedawno natknęłam się na forum psychologiczne, na którym kilku terapeutów polecało mój utwór osobom, które nie mogły poradzić sobie po rozstaniu z kimś bliskim. Podobnie koleżanka psycholog zdradziła mi, że nierzadko daje swoim podopiecznym do przeczytania „Mali i Boli”, twierdząc, że baśń pozwala na nazwanie negatywnych emocji, a tym samym jest pomocna w procesie terapeutycznego leczenia. Napisanie „Mali, Boli i Królowej Mrozu” było przełomowe. Od tego momentu po prostu złapałam pisarskiego bakcyla i trudno mi już wyobrazić sobie moje życie bez pisania powieści. Dzięki pisaniu staję się w życiu codziennym „normalniejsza”, mniej, jak zwykłam siebie nazywać „autystyczna”. Wszystkie dziwactwa, rozterki, lęki, bolączki i skrajnie emocjonalne stany zostawiam w komputerze.
Kto pierwszy czyta Twoje teksty?
Pierwszymi czytelnikami moich tekstów są „moje Osoby” (tak je nazywam, zapożyczając nomenklaturę z serialu „Grey’sAnatomy”), czyli trzy najbliższe przyjaciółki i oczywiście mój mąż. Utwory lądują też od razu w rękach mojej mamy, która zawsze jest ciekawa tego, co piszę. Każda z tych osób jest zupełnie inna, dzięki czemu z odmiennej perspektywy ocenia wręczone rękopisy. No, ale wiadomo, tak czy siak to „moje Osoby”, nie są więc do końca obiektywne (śmiech). Podczas pracy nad „Mali, Boli i Królową Mrozu” i „Ona i dom, który tańczy” niemal na bieżąco podrzucałam bliskim fragmenty utworów. Chyba dlatego, że byłam nieustannie podekscytowana faktem, że coś takiego się dzieje, że coś w ogóle powstaje. Byłam dumna z każdej stroniczki. Teraz wygląda to już inaczej. Przez ostatni rok pracowałam nad kryminałem, który jest już prawie na ukończeniu. A jeszcze nikt nie dostał żadnego rozdziału do przeczytania. Co ciekawe, nawet ja sama jeszcze tego nie czytałam. Po prostu idę do przodu, zgodnie z planem, metodycznie. Ta książka będzie zupełnie inna niż wcześniejszej pozycje. Sama jestem ciekawa efektu końcowego.
Masz swoje pisarskie rytuały?
Raczej nie. Aby pisać, nie potrzebuję zapachu zgniłych jabłek jak Friedrich Schiller czy pozycji horyzontalnej jak Marcel Proust. Nie potrzebuję też samotności. Przez dłuższy czas mieszkałam wraz z mężem w kawalerce, nauczyłam się więc pisać w obecności innych osób, choć posiłkuję się wtedy odcięciem za pomocą muzyki w słuchawkach. Lubię siadać do pisania, kiedy czuję w brzuchu to miłe gilgotanie, sygnalizujące, że znów pora oddać się opowieści. Wtedy wiem, że pisanie będzie szło gładko. Nigdy nie piszę na siłę, bo nigdy nie gonił mnie jeszcze żaden deadline. W takim stylu pracuję zawodowo, więc pisanie książki ma być oddechem, przyjemnością, czasem dla mnie ze sobą. Niedawno koleżanka zapytała mnie, czy tak jak pisarze na filmach wściekam się, że napisałam chałę, rwę kartki, wyrzucam wszystko do kosza. Zastanowiłam się przez chwilę, czy na pewno mogę pretendować do roli prawdziwego pisarza, bo bardzo rzadko coś kasuje. Ale po zastanowieniu, odpowiedziałam: „Nie, bo nigdy nie piszę, gdy tego nie czuję”. Rozumiem jednak, że pisarze, którzy już tylko żyją w pisania swoich książek, znajdują się w zupełnie innej sytuacji. Nie mają wtedy tego komfortu. Z jednej strony to ogromne marzenia, żeby już znaleźć się w tym punkcie, z drugiej jednak taka presja wydaje się być lekko przerażająca.
Pisarze często mówią o pewnym zmęczeniu historią, nad którą pracowali przez wiele miesięcy czy nawet lat…Ty też coś takiego odczuwałaś?
Nad książką „Ona i dom, który tańczy” pracowałam łącznie około dwóch lat. Liczę tu zarówno czas czytania publikacji o Żuławach, zbierania odpowiednich materiałów, prowadzenia rozmów z członkami rodziny o zamierzchłych czasach, przygotowania scenariusza książki i oczywiście pisania. To był dość rozciągnięty proces w związku z licznymi obowiązkami zawodowymi, ale też realizacją planów osobistych. Typowego zmęczenia pisarskiego w żadnym stopniu nie odczułam. Raczej ciągle miałam za mało czasu, żeby móc się bez reszty historii oddać. Okresy twórczej niemocy, bo i takie bywały w wyczekanym wolnym czasie, zapełniałam szyciem na maszynie, które wtedy odkryłam. No, a gdy przychodziło symptomatyczne gilgotanie, siadałam do pracy nad powieścią. Podobnie jest teraz. Tworzona przeze mnie obecnie fabuła mocno mnie nakręca. Wykreowane postacie stają mi się bliskie, zyskują swoją własną osobowość i wiem, że nie poczuję spokoju, póki nie opowiem ich historii do końca.
Będą kolejne książki Małgorzaty Oliwi Sobczak?
Tak jak wspomniałam, niebawem kończę moją drugą powieść. To kryminał, którego akcja rozgrywa się w przestrzeni Trójmiasta. Mamy dwie perspektyw czasowe, w związku z tym, że teraźniejsze morderstwo prowadzi do zabójstwa sprzed lat. Mamy kilku głównych bohaterów, w tym ofiarę, jej matkę – panią sędzię i prokuratora prowadzącego śledztwo. Tradycyjnie w książce przewijają się relacje rodzinne, cierpienie po stracie i próba odnalezienia się w rzeczywistości bez bliskiej osoby. Ale tym razem czytelnik znajdzie też przemoc, sceny erotyczne, wątki mafijne i inne typowe dla książek kryminalnych motywy. Szkic następnej powieści również powoli rysuje się w głowie. Także… tak. Kolejne książki Małgorzaty Oliwii Sobczak będą jak najbardziej.
Ciekawa rozmowa, trzeba sięgnąć po książkę